W myśl zasady, że najmniej groźny jest ten, co najgłośniej szczeka, Marcin Najman znów udowodnił, że ze sportem nie ma absolutnie nic wspólnego. Bo bicie kolejnych rekordów żenady sportem jednak nie jest.
Może gdyby były mistrzostwa świata w mówieniu, to Najman miałby szansę na medal. Takich imprez jednak nie ma, więc złotousty „pięściarz” z Częstochowy wciąż próbuje swoich sił w „walce”. W sobotę udowodnił po raz drugi z rzędu, że nie trzeba go bić, by z nim wygrać.
Najman w swoim stylu ruszył do szaleńczej szarży na Przemysława Saletę, a jego ataki były gwałtem na estetyce towarzyszącej zwykle szermierce na pięści. Jak na kogoś, kto przy każdej okazji chwali się swoimi bokserskimi umiejętnościami, Najman tych umiejętności znów zaprezentował ilość śladową. Tym razem mistrz autopromocji postawił na mocne i surowe techniczne kopnięcia, które samemu zadającemu wyrządziły więcej krzywdy niż pożytku. Najman złapał się za nogę i padł na ziemię, co rozbawiło Przemysława Saletę i zebraną na warszawskim Torwarze publiczność.
Obok zjawiska jakim jest Marcin Najman (największa w kraju dysproporcja pomiędzy zarobkami i umiejętnościami) można byłoby przejść obojętnie, gdyby nie fakt, że ów słynący z robienia charakterystycznego „dziubka” celebryta zbyt często nazywany jest częstochowianinem. Dla niżej podpisanego, a także dla wielu innych osób z Częstochowy to jednak obciach. Zwłaszcza dla sportowej części naszego miasta. bo Najman jest chodzącym zaprzeczeniem idei i wartości cenionych w sporcie.
Tak więc, panie Najman, kończ waść, wstydu oszczędź, i sobie i nam. Zwłaszcza nam.